Rozpocząłem dzisiaj sezon rowerowy. Poprzedni zakończyłem pod koniec listopada dość poważnym wypadkiem: zostałem potrącony przez babcię na ścieżce rowerowej. A dokładniej torba babci potrąciła przednie koło roweru, które wykonało mały zygzaczek. Efektem zygzaczka było zahaczenie kierownicą o stojący koło ścieżki słupek i w ten sposób rozpocząłem krótką podróż powietrzną zakończoną hamowaniem twarzą na następnym.
Nie powiem, że byłem w tej całej sytuacji bez winy: widziałem, że babinka wędruje po ścieżce rowerowej. Pomyślałem, że na nią zadzwonię, ale dzwonek miałem wybitnie chu... Generalnie, doszedłem do wniosku, że zmieszczę się między kobieciną, a słupkami i "w zasadzie" miałem rację. Nie zwróciłem tylko uwagi na wahadłowy ruch torby. Szczęśliwie się złożyło, że cała sytuacja miała miejsce tuż koło szpitala na Wołoskiej, więc po jakieś godzinie do półtorej byłem pozszywany, następnie krótka wyprawa do szpitala na Banacha (oczywiście - transportem własnym), na dyżur chirurgii szczękowej, a potem jeszcze tylko siedem czy osiem tygodni żywienia się głównie produktami o konsystencji płynnej.
Przemyślałem sprawę - zamiast dzwonka kupiłem głośną trąbkę, zdecydowałem, że będę jeździć ostrożniej, a przechodniów plątających się po ścieżkach rowerowych uświadamiać, jakie to stwarza ryzyko. I na pierwszego takiego trafiłem dokładnie w tym samym miejscu, gdzie miałem wypadek. Wydaje mi się, że zwróciłem starszemu panu uwagę spokojnie i kulturalnie, na co usłyszałem coś o rowerzystach, którym wszędzie mało miejsca i tak od słowa do słowa zaczęła się "uprzejma" Polaków rozmowa. Na nic się zdały argumenty, że chodzenie po ścieżce rowerowej stwarza zagrożenie zarówno dla pieszych, jak i dla cyklistów. W tym miejscu ścieżką rowerową jest bliżej, więc pan ma prawo iść tamtędy, a jeżdżący mają na niego uważać i już. A jak dojdzie do wypadku, to będzie to wina cyklisty. W obronę wziął go kolejny - młodszy i zaczęło to wyglądać, jak atak wrednego rowerzysty na Bogu ducha winnego przechodnia. Brakowało jeszcze telewizji - temat Madzi się skończył, paniki z "trującą" solą pewnie nie da się zbyt długo podkręcać, to można by zrobić materiał rowerowych zabójcach.
Ale w dyskusji (burzliwej przyznaję) wyszedł jeden ważny temat - rowerzyści na chodnikach. Jeżeli nie ma trasy dla rowerów, to sam wolę jechać chodnikiem niż którąś z ruchliwszych ulic. Nauczyli mnie tego warszawscy taksówkarze mijając mnie sześćdziesiątką "na lakier" mimo pustej, trzypasmowej jezdni. Ale uważam, że kiedy poruszam się tamtędy, to pieszy ma przede mną absolutne pierwszeństwo: jeżdżę tak, żeby na nikogo nie wpaść, nie dzwonię na przechodniów, żeby ustąpili mi z drogi, a jak któryś to zrobi, to grzecznie dziękuję. A jeżeli jest ścieżka rowerowa, nawet przechodząca idiotycznie z jednej strony ulicy na drugą na co drugim skrzyżowaniu, to jadę nią cicho przeklinając inteligentnych inaczej, którzy ją projektowali. Niewiele rzeczy tak mnie wkur..., jak zapierniczający chodnikiem cyklista, przed którym muszą uskakiwać przechodnie. Dla mnie taki koleś, to taki sam szkodliwy burak, jak "błędny wędrowiec" na ścieżce rowerowej, czy "król szos" spychający rowerzystę z jezdni.
Powiadam ci Zenobiusz, nie zaprzestawaj leczenia
OdpowiedzUsuńpodpisuje sie wyraźnie brygida