sobota, 31 marca 2012

Agresja w służbie zdrowia

Kiedy pisałem Wraca nowe, czym między innymi chciałem "upamiętnić" tych, którzy położyli podwaliny po obecny system "opieki zdrowotnej", natknąłem się na tekst Fala przemocy w szpitalach i bardzo szybko odechciało mi się śmiać. Z artykułu wynika, że pracownicy służby zdrowia winią za dotykającą ich agresję nierealne oczekiwania pacjentów oraz ich przekonanie, że wszystko im się należy. W zeszłym roku miałem wątpliwą przyjemność dość częstych kontaktów z publiczną służbą zdrowia zarówno jako pacjent poradni specjalistycznych, jak i SOR-ów i doświadczyłem w tych kontaktach frustracji, złości a nawet lęku, przy czym uczucia te były związane głównie z tym, co działo się przed przekroczeniem progu lekarskiego gabinetu. We Wraca nowe wspominałem między innymi o problemach z telefonicznym umówieniem się na wizytę do specjalisty, jednak krótka obserwacja pracy rejestracji poradni szybko ujawnia ich przyczyny. Jeżeli dwie rejestratorki mają obsłużyć siedem gabinetów lekarskich, gabinet zabiegowy i punkt pobierania materiału do badań laboratoryjnych, zajmując się przy tym całą obowiązkową papierologią, to nic dziwnego, że skupiają się przede wszystkim na obsłudze pacjentów tłoczących się przed okienkami. Na odbieranie telefonów brakuje już czasu.
Rozumiem to, ale konieczność urywania się z pracy, żeby umówić się na wizytę czy badanie odległe o miesiąc (najczęstszy czas oczekiwania, z jakim się spotkałem) u mnie wywołują złość i frustrację. Dodatkowe wkurzenie wynikało z faktu, że zupełnie niepotrzebnie musiałem się umawiać na następne spotkania, ponieważ lekarz mógł mi jednorazowo przepisać leki na miesiąc kuracji, mimo że od kilku lat wiadomo, iż musi ona trwać w przypadku mojej dolegliwości co najmniej trzy razy dłużej. Kiedy więc podczas kolejnych odwiedzin w przychodni dowiedziałem się, że najbliższy wolny termin przypada tym razem za sześć tygodni (w związku z czym musiałbym przerwać na dwa tygodnie leczenie), wymogłem wyznaczenie wcześniejszej wizyty celowo posuwając się do agresji słownej. Miałem przy tym pełną świadomość, że rejestratorka, z którą się wykłócam, nie jest niczemu winna, jednak moje zdrowie było dla mnie ważniejsze niż jej dobry nastrój. Podobna sytuacja miała miejsce, kiedy zaproponowano mi przełożenie badania ze względu na chorobę lekarki prowadzącej. Znów przekazałem co myślę na ten temat w sposób niezbyt uprzejmy i udało się znaleźć wolny termin u innego lekarza. Czy takie postępowanie świadczy o moim nierealistycznym przekonaniu, że mi się wszystko należy? Ja odbieram to bardziej jako konieczność walki o swoje zdrowie wszelkimi dostępnymi środkami - w końcu nie widzę powodu do marnowania efektów dwumiesięcznej terapii z powodu braku wolnych terminów. Ze swojej strony staram się jednak ograniczyć agresję do koniecznego minimum i stosować ją jedynie wtedy, gdy nie skutkuje spokojne przedstawienie swoich racji.
Kolejna sprawa, to problem z uzyskaniem pomocy medycznej w nagłej potrzebie. Kiedy przy podejrzeniu uszkodzenia wątroby (okazało się, że bardzo źle toleruję pewien konkretny lek, mimo że wyniki badań nie wskazywały na taką możliwość) człowiek dowiaduje się, że na USG musi czekać miesiąc, to pojawiają się zarówno złość, lęk, jak i frustracja. Obecnie stać mnie na zapłacenie za badanie zrobione od ręki, tak samo jak mogę sobie pozwolić na płatne leczenie dentystyczne, ale jeszcze cztery, pięć lat temu sytuacja wyglądała inaczej. Czy gdyby wtedy puściły mi nerwy, to wynikłoby to z mojej niecierpliwości i nieświadomości, "że rozpoznanie choroby musi trwać"?
Po wypadku rowerowym mogłem się również przyjrzeć funkcjonowaniu Szpitalnych Oddziałów Ratunkowych. Gdy zakrwawiony i z porozcinaną twarzą zgłosiłem się na SOR jednego z większych warszawskich szpitali, zostałem zaprowadzony do gabinetu, gdzie tak na prawdę dostałem jedynie kawałek gazy, żebym mógł na nią zbierać cieknącą krew. Powiedziano mi oprócz tego, że ze względy na konieczność szycia wewnątrz jamy ustnej musi się mną zająć laryngolog, który na moje szczęście tego dnia również dyżurował w tym szpitalu. Następnie kazano pacjentowi, który doznał urazu w wyniku silnego uderzenia w głowę przejść do innego budynku i poszukać tam sobie właściwego gabinetu, uznając zapewne, że jeżeli samodzielnie doszedł tak daleko, to powinno mu się również udać dotrzeć dalej.
Ciekawa sytuacja miała miejsce przed gabinetem laryngologa: nie próbowałem wchodzić przed innymi czekającymi, a pielęgniarka wołająca kolejne osoby przed oblicze lekarza bardzo skutecznie nie nie dostrzegała człowieka zalanego krwią. To przybyli przede mną pacjenci wymogli na niej, żebym został przyjęty poza kolejnością - przy tym niektórzy wyrazili swoje zdanie w sposób bardzo ostry. Czyżby był to kolejny przykład nieuzasadnionej słownej agresji "zwykłych" ludzi?
Tym "agresywnym" i "niekulturalnym" towarzyszom niedoli zawdzięczam, że moje obrażenia zostały do końca opatrzone w ciągu jednego dnia, ponieważ musiałem się jeszcze udać na chirurgię szczękową w innym szpitalu, który akurat tego dnia pełnił dyżur w zakresie tej specjalności. Gdybym nie został przyjęty przez laryngologa poza kolejnością, to dotarłbym tam już po zamknięciu radiologii i zapewne został odesłany na następny dzień.
Z moich doświadczeń wynika, że w chwili przekraczania progu lekarskiego gabinetu wkraczamy do innego świata. Przestajemy być uciążliwą odhumanizowaną niedogodnością zwaną pacjentem, a stajemy się na powrót człowiekiem. Prawie wszyscy lekarze (zanotowałem jedynie dwa przypadki innego zachowania), z którymi miałem do czynienia nie tylko podchodzili do moich problemów z fachowym zaangażowaniem, ale również starali się przeprowadzić wszystkie procedury tak, by maksymalnie ograniczyć towarzyszący im ból i psychiczny dyskomfort, nawet mimo widocznego czasem u nich zmęczenia.
Oczywiście jest możliwe, że moje obserwacje odbiegają od powszechnego obrazu, jednak wydaje mi się, że są dostatecznie miarodajne. Jeśli to prawda, to zarówno powody agresji słownej, która często jednak jest uzasadniona, jak i zupełnie niedopuszczalnej fizycznej, są inne niż te przywoływane w artykule. Przy czym zarówno pacjenci jak i pracownicy służby zdrowia są tutaj ofiarami chorego modelu finansowania opieki medycznej. Modelu, który dzięki skupieniu nadzoru i finansowania w jednym centralnym urzędzie (bo właśnie tym jest tak na prawdę NFZ), miał skutecznie zadbać o interesy i dobro pacjenta zagrożone przez liberalny system Kas Chorych. Moje doświadczenia (oczywiście znów nie pozwalające na dokonywanie uogólnień, choćby dlatego, że należałem do najskuteczniejszej z kas, czyli do śląskiej) pokazują, że właśnie obecny sposób zarządzania przez nieodpowiadających tak na prawdę przed nikim urzędników, generuje te wszystkie patologie, które potencjalnie nam zagrażały w poprzednim wariancie. Przy czym kolejne "udoskonalenia" systemu jedynie je pogłębiają, czego przykładem mogą być ostatnie "reformy" sposobu dofinansowywania leków i związany z nimi "pieczątkowy" protest lekarzy.  Osobiście trzymałem kciuki za jego powodzenie, mimo wynikających z niego niedogodności dla pacjentów, ponieważ uważałem, że dodanie lekarzom kolejnych biurokratycznych obowiązków, a także narażanie ich na samowolę urzędników decydujących o ewentualnych karach finansowych, nie tylko nie usprawni służby zdrowia, ale jeszcze bardziej pogłębi trawiący ją kryzys. A nadawanie urzędnikom takich uprawnień jest równie bezpieczne, jak wyposażenie małpy w brzytwę i wypuszczenie jej do zatłoczonego i pełnego cennych rzeczy pokoju. Przy czym nie chodzi tu wcale o samych urzędników. Od czasu, kiedy dzięki kompetencji i dobrej woli dwóch pracownic urzędu skarbowego nie tylko nie zapłaciłem 5000 zł kary, ale dostałem jeszcze 1000 zł zwrotu podatku, daleki jestem od przypisywania im złej woli. Ale w sytuacji, kiedy któryś z kolejnych rządów postanowi odwrócić uwagę społeczeństwa od swoich "dokonań", dzięki takim przepisom bez problemów będzie można rozpocząć kolejne polowanie na czarownice, niezależnie od słownych deklaracji obecnego premiera czy ministra. I to właśnie politycy powinni usłyszeć pytanie:
- Na co, kurwa, idą moje pieniądze - (agresja słowna jak najbardziej zamierzona). Pytanie, które zawsze sobie zadaję, kiedy patrząc na druk RMUA widzę, ile pochłaniają składki na "ubezpieczenia społeczne i zdrowotne" i co następnie w ramach tych ubezpieczeń dostaję.
Na koniec jeszcze uwaga natury ogólniejszej. Jako przypadkowy członek przypadkowego społeczeństwa sądziłem w swej naiwności, że Leszek Miler, jeden z najbardziej szkodliwych moim zdanie premierów w historii współczesnej Polski, jest już bezpiecznie pogrzebanym politycznym trupem. Okazuje się jednak, że po odpowiednim czasie może zostać przywrócone do życia praktycznie każde polityczne zombie, niezależnie od tego, jak bardzo byłoby niebezpieczne. I nie dotyczy to jedynie lewicy, ale całego spektrum naszej polityki.

3 komentarze:

  1. Długo zwlekałam z odniesieniem się do tego posta, głównie dlatego, że znam problem z dwóch stron: bywam pacjentem (a w moim wieku bywa się już nie tylko z powodu grypy), ale i w służbie zdrowia pracuję. Dlatego wiem, o czym jest linkowany przez Ciebie artykuł o agresji w służbie zdrowia.

    Wiem jak chamscy, agresywni i roszczeniowi potrafią być pacjenci. Czasami u mnie w poradni (u mnie w sensie tam, gdzie jestem kierownikiem) stawałam także za kontuarem rejestracji. Jestem zazwyczaj spokojna, uprzejma, opanowana, a w niektórych przypadkach jedyne co mam ochotę zrobić, to wezwać straż miejską.

    Czy ja to rozumiem? Tak, rozumiem, bo bywam także bezradnym, sfrustrowanym i zirytowanym (żeby nie używać wulgarnego języka) pacjentem. Wiem jednak, że pani z rejestracji jest wobec "cudownego" systemu tak samo bezradna, jak i pacjent. Bo pewnych rzeczy nie przeskoczy. U mnie w poradni zdrowia psychicznego nie mamy do czynienia z bezpośrednim zagrożeniem życia, ale na izbie przyjęć już ono jest. Ale nie jest winą rejestratorki ani pielęgniarki, że w całym szpitalu jest jeden dyżurny lekarz, który ma jednocześnie zająć się dwoma oddziałami i ludźmi przywiezionymi karetką.

    Jednak tragiczna sytuacja finansowa służby zdrowia - to jedno, a czynnik ludzki - drugie i w obecnych warunkach nawet ważniejsze. Bo o ile na długość kolejek jako pracownik służby zdrowia nie mam żadnego wpływu (w systemie jest po prostu za mało kasy, można długo wymieniać powody, część z nich podałeś), to mam ogromny wpływ na to, jak pacjent będzie potraktowany.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się z Tobą, że większości niedociągnięć winien jest system opieki medycznej który mamy w kraju. Nie mówię tu tylko o ilości pieniędzy przeznaczanej na leczenie, ale przede wszystkim o całej papierkologii. Ostatnio właśnie odwiedzałem SOR w jednym ze szpitali warszawskich i żeby zostać przyjętym pani w okienku musiała wypełnić +/- 6 formularzy z czego połowę jeszcze raz w komputerze. Jest to nie tylko problem czasowy ale i finansowy. Ileż to środków pochłaniają wszystkie te zbędne procedury?! Niedawno czytałem też artykuł o sposobie uzyskiwania leków specjalistycznych przez szpitale (np tych na raka). Całość była chyba drabinką podczas której te same dokumenty (tylko pod innymi nazwami) krążyły z 5 czy 6 razy miedzy szpitalem, NFZem i jeszcze jakimś urzędem. Nie dość że pochłania to ogromne zasoby pieniędzy (ci wszyscy urzędnicy przecież muszą dostawać pensję) to jeszcze zajmuje tak cenny dla życia pacjenta czas. Autor opisywał że całość trwa miesiąc!. Miesiąc podczas którego pacjent sobie czeka i spokojnie karmi swojego wewnętrznego zwierzaczka własnymi organami, patrzy jak rośnie i powoli wyniszcza jego ciało.
    Sami lekarze przyznają że system jest zły i to zły nie tylko z założenia, ale również, jeśli nie przede wszystkim z powodu ludzi, którzy rozdysponowują pieniądze w samych szpitalach(są przecież w Polsce pojedyncze szpitale, które całkiem dobrze prosperują bo są DOBRZE zarządzane, wcale nie będąc spółkami które tak wychwala nasz obecny premier).

    Wracając do mojej wizyty na SORze mam identyczne odczucia jak Ty. Na zewnątrz gabinetu jestem tylko "przypadkiem", który czeka na swoją kolej w całym biurokratycznym bałaganie do tego jeszcze walcząc nierzadko z innymi pacjentami o kolejność do gabinetu (pomijam przypadki na prawdę złe to większość ma jednak podobny priorytet, ale ludzie lubią się wpychać na przód). Jednak wydaje mi się, że nawet wtedy mając odpowiednie podejście nie musi nasza wizyta być nerwowa. Trzeba zrozumieć tych lekarzy i pielęgniarki, którzy przypadków podobnych do naszego mają x dziennie, a x! w ciągu kariery i nie przejmują się nimi już tak bardzo jak my. Osobiście dopóki nie spotykam się z podobnym zachowaniem staram się nie uciekać do gróźb czy ostrych słów(wiem że czasem się nie da inaczej) i dzięki temu często zyskuję przychylność pielęgniarek i szybko mogę załatwić wszystko co potrzebuję (poza tym czy nie szybciej leci czas kiedy jesteśmy spokojni niż podenerwowani?).
    Co do podejścia lekarzy do pacjentów to mam różne doświadczenia. Czasem zdarza się, że jest miło i przyjemnie (jak właśnie ostatnio u mnie, lekarz szybko, profesjonalnie i miło zajął się moim przypadkiem), lecz czasem jest tak, że lekarz jest zarozumiały, wywyższa się i "olewa" pacjenta (mój brat miał taką sytuację kiedy to przyjechał z rzepką pod kątem 90' do kolana). Ale może jest to podobne do tego co pisałem o policjantach, że o tych "złych" słyszymy częściej, ale to tych "dobrych" jest więcej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj Garesh!

      W ciągu ostatniego roku miałem do czynienia z lekarzami więcej niż w ciągu poprzednich sześciu czy siedmiu lat (tylko na chirurgi szczękowej zajmowało się mną 4 lekarzy) i wydaje mi się, że mam dość dobry przegląd. W tym czasie spotkałem się z jedną lekarką ewidentnie niekompetentną (zmieniłem, inni lekarze z którymi się potem konsultowałem potwierdzili moje odczucia) i jedną kompetentną, ale nieuprzejmą (na szczęście złamała rękę na urlopie - również mogłem zmienić). Reszta była pomocna, zaangażowana i troskliwa, co jest bardzo ważne dla cierpiącego i przestraszonego pacjenta. Myślę, że odsetek chamów i bufonów w służbie zdrowia jest taki sam, jak w całym społeczeństwie - czyli jest ich mniejszość, choć ta mniejszość bywa bardzo upierdliwa. Dlatego również staram się załatwić wszystko w sposób jak najbardziej spokojny i kulturalny i zazwyczaj osiągam zamierzony efekt. To co było dla mnie najbardziej wkurzające, to biurokratyczne procedury. Np. po dwumiesięcznym leczeniu na chirurgii szczękowej w poradni po wypełnieniu całej obowiązkowej papierologi okazało się, że ostatni zabieg musi być wykonany w tym samym szpitalu na oddziale - jako tzw. procedura jednodniowa. W związku z tym musiałem jeszcze raz wypełnić wszystkie formularze, które już raz wypełniałem, oczywiście w zupełnie innym okienku, mimo że wszystkie moje dane były już w systemie komputerowym szpitala, a zgody na zabiegi była w mojej kartotece. To co mnie najbardziej przeraża jako pacjenta, to biurokratyczne procedury i brak możliwości szybkiego umówienia się na wizytę do specjalisty, wtedy kidy tego na prawdę potrzebuję. Rozumiem trochę, jak działa biurokracja i dlatego nie obwiniam o to pracowników służby zdrowia, ale gdybym się dowiedział, że ktoś z moich znajomych opracuje w NFZ, to chyba zerwałbym znajomość.

      Usuń

Uprzejmie proszę o podpisywanie komentarzy - może być np. nickiem po wybraniu z listy pod oknem komentarza pozycji "Nazwa/adres URL"