Popularność Platformy Obywatelskiej leci na pysk w takim tempie, że nawet wicepremier Pawlak, zaniepokojony o swój dalszy polityczny byt, postanowił zaznaczyć swą odrębność od koalicjanta udając, że kwestia wieku emerytalnego ma dla niego jakiekolwiek znaczenie. A przecież obdarzony nieskończoną zdolnością koncyliacyjną wódz ludowców, jako jedyny gwarant nienaruszalności KRUS-u i główny dobroczyńca Ochotniczej Straży Pożarnej, musi być wicepremierem w każdym możliwym rozdaniu politycznych kart. Takie zachowanie lidera PSL jest wyraźnym sygnałem, że upadek obecnego rządu, zakorzenionego w antypolskiej ideologii wermachtowskiego żydostwa, jest już ostatecznie przesądzony. Być może czekają nas również przyspieszone wybory, które odmienią polską scenę polityczną. Zmęczony rolą przypadkowego członka przypadkowego społeczeństwa postanowiłem tym razem zostać wyborcą aktywnym, świadomym i odpowiedzialnym za losy ojczyzny. Zacząłem się zastanawiać, na kogo powinienem oddać swój głos.
Pierwszy pomysł był oczywisty - Prawdziwy Polak i Katolik, którego posturę i geniusz można porównać jedynie z Napoleonem Bonaparte, zaangażowany w nieustanną wojnę na prawicy. Jednym słowem - Prezes. Osłabiła go wprawdzie zdrada wiarołomnego sprzymierzeńca, wręcz syna przybranego, wychowywanego na dziedzica i następcę, po prostu krew z krwi i Ziobro z ziobra. Ale najwybitniejszy strateg polskiej polityki nie z takimi problemami już sobie radził. Ziobrę do rządu zaprosi, najpierw wspólnie z nim zdemaskuje spisek powiązanych z FSB brzóz, by następnie doprowadzić go do przeprowadzenia podstępnej prowokacji, w której zdrajca sam sobie udowodni, że pozostawał na żołdzie polakożercy Tuska.
Chwilę później zacząłem się zastanawiać, czy nie warto jednak postawić na świeżą krew, kogoś kto rozumie bunt młodego pokolenia, podziela jego umiłowanie wolności i sprzeciw wobec dwulicowości i zakłamania establishmentu. I znów mamy idealnego zdawałoby się kandydata: nieustraszony pogromca księży, wyluzowany palacz marychy i obrońca kochających inaczej, gotów ich własną piersią zasłonić przed atakami osiemdziesięcioletnich morderczych babć w moherowych beretach. Przy tym polityk doświadczony, który stojąc przez cztery lata na czele sejmowej komisji "Przyjazne Państwo", ochronił nas niestrudzenie przed pomysłami zamordysty Tuska. Jednak moim zdaniem tak wybitny mąż stanu marnowałby się na stanowisku premiera. Dopiero będąc prezydentem mógłby zająć się na prawdę ważnymi sprawami: pełnieniem urzędu, wysyłaniem księży na księżyc i udzielaniem wywiadów, by na koniec ośmielony osiągniętym sukcesem z kadzidełkiem o zapachu konopi posunąć się krok dalej i zapalić publicznie kolejne - tym razem o aromacie sandałowca.
Na szczęście na lewicy zaświtała nam nowa nadzieja: na pierwszą linie politycznego frontu powrócił Leszek Miler - mąż żelazny, który już raz uchronił lud pracujący miast i wsi przed zakusami podłych, tuczących się na naszej krwawicy liberałów. Człowiek, który bezsprzecznie udowodnił, że nie jest ważne jak mężczyzna zaczyna, ale jak kończy. Wprawdzie wydawało się, że widzieliśmy już ten koniec w jego wykonaniu, ale na szczęście okazało się, że było to jedynie coś na kształt stosunku przerywanego.
Lecz cóż jest wart najlepszy nawet wódz bez bitnej armii, albo superbohater bez swych wiernych pomocników? Na szczęście pomocnicy wzorem swego idola także wracają do polityki. Powrócił już Mariusz Łapiński, człowiek krystalicznej prawości, wybitny uzdrowiciel, architekt najtrwalszego sukcesu rządu Leszka Milera, czyli zreformowania reformy służby zdrowia. Wdrożone przez niego rozwiązanie okazało się tak inspirujące, że do dziś jest twórczo rozwijane przez kolejne rządy - niezależnie od reprezentowanej przez nie opcji politycznej. Wydaje mi się, że zwłaszcza mieszkańcy Śląska doceniają zmianę Kasy Chorych na NFZ. Wcześniej narażeni byli na kontakt ze zdehumanizowanym systemem, w który redukował człowieka do plastikowej karty, ograniczał kontakty międzyludzkie poprzez możliwość telefonicznego umówienia się na wizytę do specjalisty bez kilkutygodniowego oczekiwania, czy punktualne przyjęcie przez tegoż specjalistę - co pozbawiało ich okazji do prowadzenia tych fascynujących rozmów z innymi pacjentami tłoczącymi się godzinami w poczekalni.
Teraz na szczęście jest inaczej - korzystanie z publicznej służby zdrowia stwarza wprost nieograniczone możliwości socjalizacji. Kiedy po kilkudziesięciu nieudanych próbach dodzwonienia się do interesującej nas przychodni postanawiamy wziąć kilka godzin wolnego, by zarejestrować się osobiście, już w kolejce do rejestracji spotykamy co najmniej kilkanaście osób. Potem wypełnianie kilku druczków przy okienku, drobny problem, kiedy okazuje się, że wystawiony przez naszego pracodawcę druk RMUA stracił ważność 7 godzin temu, wymiana kilku obowiązkowych uprzejmości zakończonych naszą obietnicą, że jutro doniesiemy aktualny (oczywiście znów w godzinach pracy) i dowiadujemy się, że mamy szczęście, bo na najbliższy wolny termin musimy czekać tylko miesiąc. W umówionym dniu znów bierzemy półtorej godziny wolnego (szczęśliwie udało nam się umówić na godziny poranne) i idziemy na wizytę. W przychodni okazuje się, że wprawdzie mieliśmy wejść do gabinetu o 9.00, ale było drobne opóźnienie i przed nami jest jeszcze dziesięciu oczekujących. Stwarza nam to okazję do szczerej i nacechowanej obustronnym zrozumieniem telefonicznej rozmowy z szefem, którego informujemy, że nie będzie nas w pracy przez pół dnia. Potem zajmujące konwersacje z innymi pacjentami, dzięki którym poznajemy fascynującą historię ich chorób. W ostatniej chwili znów pojawia się drobny problem - nasz druk RMUA jest tym razem nieważny od 11 godzin, ale po odświeżającej konwersacji z pracownicą rejestracji obiecujemy, że doniesiemy go następnego dnia (tylko godzina zwolnienia z pracy - postanawiamy przy najbliższej okazji dać na mszę dziękczynną za to, że mamy na prawdę wyrozumiałego szefa) i wreszcie wchodzimy do lekarza, który kieruje nas na dodatkowe badania. Na szczęście możemy je zrobić w tej samej poradni - najbliższy wolny termin za miesiąc. Potem już tylko umówienie się na następną wizytę (mniej więcej miesiąc po odbiorze wyników badania) i już możemy wracać do roboty.
Możemy również poznać siłę swoich pieniędzy. W internecie wyszukujemy gabinet położony najbliżej naszego miejsca pracy i telefonicznie umawiamy się na spotkanie z lekarzem na następny dzień - najlepiej w porze lunchu. Rano w drodze do pracy odbieramy telefon z poradni - krótka obawa, że wizyta została odwołana, ale okazuje się, że chcą nam jedynie o niej przypomnieć i potwierdzić, że będziemy punktualnie. Ponieważ nasze schorzenie jest tak na prawdę banalne, za całą taką przyjemność płacimy jedynie od 100 do 200 złotych plus kolejne 100 za dodatkowe badanie. A szefowi mówimy rano, że przedłużymy przerwę obiadową o piętnaście minut.
Mam nadzieję, że dla człowieka który stworzył podwaliny tak genialnego systemu już niedługo znajdzie się miejsce w rządzie. Pojawia się tylko jeden problem - jakie ministerstwo powinien objąć. Wprawdzie w dziedzinie opieki zdrowotnej można jeszcze kilka rzeczy usprawnić, ale na pewno poradzą sobie z tym również ludzie mniej utalentowani. Chyba powinien się pójść na całość i zająć się reformą chorej polskiej gospodarki.
Bycie świadomym wyborcą jest jednak bardzo trudne - zwłaszcza dla kogoś, kto przez lata dawał się ogłupiać politycznej propagandzie. Chyba zadzwonię dziś w nocy do wróżki z TVN, by pomogła mi dokonać właściwego wyboru.
Lecz cóż jest wart najlepszy nawet wódz bez bitnej armii, albo superbohater bez swych wiernych pomocników? Na szczęście pomocnicy wzorem swego idola także wracają do polityki. Powrócił już Mariusz Łapiński, człowiek krystalicznej prawości, wybitny uzdrowiciel, architekt najtrwalszego sukcesu rządu Leszka Milera, czyli zreformowania reformy służby zdrowia. Wdrożone przez niego rozwiązanie okazało się tak inspirujące, że do dziś jest twórczo rozwijane przez kolejne rządy - niezależnie od reprezentowanej przez nie opcji politycznej. Wydaje mi się, że zwłaszcza mieszkańcy Śląska doceniają zmianę Kasy Chorych na NFZ. Wcześniej narażeni byli na kontakt ze zdehumanizowanym systemem, w który redukował człowieka do plastikowej karty, ograniczał kontakty międzyludzkie poprzez możliwość telefonicznego umówienia się na wizytę do specjalisty bez kilkutygodniowego oczekiwania, czy punktualne przyjęcie przez tegoż specjalistę - co pozbawiało ich okazji do prowadzenia tych fascynujących rozmów z innymi pacjentami tłoczącymi się godzinami w poczekalni.
Teraz na szczęście jest inaczej - korzystanie z publicznej służby zdrowia stwarza wprost nieograniczone możliwości socjalizacji. Kiedy po kilkudziesięciu nieudanych próbach dodzwonienia się do interesującej nas przychodni postanawiamy wziąć kilka godzin wolnego, by zarejestrować się osobiście, już w kolejce do rejestracji spotykamy co najmniej kilkanaście osób. Potem wypełnianie kilku druczków przy okienku, drobny problem, kiedy okazuje się, że wystawiony przez naszego pracodawcę druk RMUA stracił ważność 7 godzin temu, wymiana kilku obowiązkowych uprzejmości zakończonych naszą obietnicą, że jutro doniesiemy aktualny (oczywiście znów w godzinach pracy) i dowiadujemy się, że mamy szczęście, bo na najbliższy wolny termin musimy czekać tylko miesiąc. W umówionym dniu znów bierzemy półtorej godziny wolnego (szczęśliwie udało nam się umówić na godziny poranne) i idziemy na wizytę. W przychodni okazuje się, że wprawdzie mieliśmy wejść do gabinetu o 9.00, ale było drobne opóźnienie i przed nami jest jeszcze dziesięciu oczekujących. Stwarza nam to okazję do szczerej i nacechowanej obustronnym zrozumieniem telefonicznej rozmowy z szefem, którego informujemy, że nie będzie nas w pracy przez pół dnia. Potem zajmujące konwersacje z innymi pacjentami, dzięki którym poznajemy fascynującą historię ich chorób. W ostatniej chwili znów pojawia się drobny problem - nasz druk RMUA jest tym razem nieważny od 11 godzin, ale po odświeżającej konwersacji z pracownicą rejestracji obiecujemy, że doniesiemy go następnego dnia (tylko godzina zwolnienia z pracy - postanawiamy przy najbliższej okazji dać na mszę dziękczynną za to, że mamy na prawdę wyrozumiałego szefa) i wreszcie wchodzimy do lekarza, który kieruje nas na dodatkowe badania. Na szczęście możemy je zrobić w tej samej poradni - najbliższy wolny termin za miesiąc. Potem już tylko umówienie się na następną wizytę (mniej więcej miesiąc po odbiorze wyników badania) i już możemy wracać do roboty.
Możemy również poznać siłę swoich pieniędzy. W internecie wyszukujemy gabinet położony najbliżej naszego miejsca pracy i telefonicznie umawiamy się na spotkanie z lekarzem na następny dzień - najlepiej w porze lunchu. Rano w drodze do pracy odbieramy telefon z poradni - krótka obawa, że wizyta została odwołana, ale okazuje się, że chcą nam jedynie o niej przypomnieć i potwierdzić, że będziemy punktualnie. Ponieważ nasze schorzenie jest tak na prawdę banalne, za całą taką przyjemność płacimy jedynie od 100 do 200 złotych plus kolejne 100 za dodatkowe badanie. A szefowi mówimy rano, że przedłużymy przerwę obiadową o piętnaście minut.
Mam nadzieję, że dla człowieka który stworzył podwaliny tak genialnego systemu już niedługo znajdzie się miejsce w rządzie. Pojawia się tylko jeden problem - jakie ministerstwo powinien objąć. Wprawdzie w dziedzinie opieki zdrowotnej można jeszcze kilka rzeczy usprawnić, ale na pewno poradzą sobie z tym również ludzie mniej utalentowani. Chyba powinien się pójść na całość i zająć się reformą chorej polskiej gospodarki.
Bycie świadomym wyborcą jest jednak bardzo trudne - zwłaszcza dla kogoś, kto przez lata dawał się ogłupiać politycznej propagandzie. Chyba zadzwonię dziś w nocy do wróżki z TVN, by pomogła mi dokonać właściwego wyboru.
Nie dzwoń, nie wiesz na usługach której z wiadomych grup działa ;)
OdpowiedzUsuńps. Moim jak najbardziej świadomym wyborem w poprzednich wyborach, było nie pójście do urny. Nie dlatego, że mi się nie chciało, że się polityką nie interesuję (bo się interesuję bardzo, z tego prostego powodu, że nawet jeśli ja nią nie będę zainteresowana, to z pewnością polityka zainteresuje się mną), tylko z powodów opisanych również na scenkach, w poście pod tytułem "Nabiał wyborczy". Bo nie ma partii ani kandydata, który zasługiwałby na odrobinę zaufania. Odniosę się jedynie do Palikota: w moich oczach dyskwalifikuje go koniukturalność. Ma takie poglądy, jakie powinien mieć w danym okresie. Patrz miesięcznik "Ozon"
Jeżeli chodzi o Palikota, to kojarzy mi się tylko z jednym określeniem - "kabotyn". Natomiast koniunkturalizm jest właściwy wszystkim ugrupowaniom (może w najmniejszym stopniu PO, które jednak ma inne "zasługi"). Najbardziej cieszą mnie politycy krytykujący aktualny rząd za działania, które sami podejmowali, kiedy byli u władzy. Ale na następne wybory pójdę - nawet jeżeli miałbym tylko wrzucić do urny nieważny głos. Dzięki temu będę czuł, że mam prawo ich krytykować i od nich wymagać. Ale mam nadzieję (wiem, to matka głupich), że coś się zmieni w ciągu najbliższych trzech lat (oczywiście w przyspieszone wybory nie wierzę).
OdpowiedzUsuńJa przestałam mieć nadzieję na zmiany już podczas ubiegłorocznych wyborów i z powodu braku zagrożenia Kaczorem mogłam sobie pozwolić na luksus wybrania rozwiązania najbardziej radykalnego, lecz najbliższego temu, co o nich wszystkich myślę: nie zagłosowałam na nikogo. Także dlatego, że miałam dość wybierania mniejszego zła. Dzięki temu mam prawo krytykować wszystkich ;)
OdpowiedzUsuńTylko że efektem takiej postawy jest, że wciąż mamy do czynienia z tymi samymi politykami w różnych towarzyskich konfiguracjach tworzących kolejne partie. Mnie bardziej odpowiada pomysł "przejmowania państwa" prezentowany na http://prawo.vagla.pl/ (np.http://prawo.vagla.pl/node/7834 i kolejne z tego cyklu). Politycy są wrażliwi na naciski ze strony opinii publicznej i może warto, żeby takie naciski nie były wywierane jedynie przez specjalistów od palenia opon.
OdpowiedzUsuńUczestniczę aktywnie w tego typu "naciskach". ACTA, Marsz Ateistów i Agnostyków, kilka stowarzyszeń. Ale dopóki polska polityka będzie wyglądać tak jak wygląda, wstręt i zażenowanie nie pozwoli mi się zbliżyć do urny.
OdpowiedzUsuńI to jest chyba najsmutniejsze, że inteligentni ludzie, starający się robić coś dla innych na swoim poletku są aż tak zniechęceni do polityki. Przy czym wydaje mi się, że nie tylko chodzi o "wielką" politykę (choć toczące się w niej rozgrywki chyba najbardziej zniesmaczają), ale o powszechne przekonanie władz różnego szczebla, że wiedzą lepiej co jest dobre dla "przypadkowego społeczeństwa". A czasem wystarczyłoby posłuchać tych członków społeczeństwa, którzy na pewnych konkretnych rzeczach znają się lepiej niż urzędnicy i spróbować się zastanowić nad ich uwagami zanim ludzie wyjdą protestować na ulice (ACTA jest tu bardzo dobrym przykładem).
UsuńTylko, że wysłuchanie członków społeczeństwa wymaga szacunku do tegoż społeczeństwa. A władze (powoli znów stają się to przysłowiowi "oni") wszak wiedzą lepiej...
Usuń