Wydaje się, że Donald Tusk nie ma szczęścia do medialnych wyczynów podległych sobie ministrów oraz ich współpracowników. Warto w tym kontekście wspomnieć początkową twardą obronę ACTA przez ministrów Boniego i Zdrojewskiego, którzy ugięli się dopiero pod zmasowanym atakiem złodziei własności intelektualnej. Kolejny przykład, to ministra Mucha, której trudno było zrozumieć, że kiedy zatrudnia bez konkursu znajomych na kluczowych stanowiskach w podległych sobie resortach, to będzie słusznie oskarżana o kumoterstwo. I tak na prawdę nie ma tu nic do rzeczy, czy jej protegowanym będzie przedsiębiorca, fryzjer, piekarz czy babcia klozetowa. Można by również przywołać w tym kontekście neurotyczne hamletyzowanie wicepremiera Pawlaka w sprawie reformy emerytalnej. Zgodnie z zasadą brzytwy Hanlona, tłumaczyłem sobie takie wpadki zwykłą niekompetencją, bądź nagłym atakiem pomroczności jasnej, wystrzegając się podejrzeń o działania celowe. Śmiejąc się przy tym z autorów teorii spiskowych wszelkiej maści uważałem się za twardego realistę.
Jednak śledząc doniesienia medialne na temat resortu zdrowia zacząłem wątpić w słuszność takiego podejścia. Zaczęło się od protestu pieczątkowego lekarzy, który zresztą może wrócić. Potem pojawiły się "nieoczekiwane" problemy z lekami na raka, wynikające z tego, że jeden z producentów musiał ze względów technologicznych ograniczyć na jakiś czas produkcję, o czym zresztą wszystkich zainteresowanych odpowiednio wcześnie poinformował. Problemy te będą miały równie "nieoczekiwany" dalszy ciąg z lekami używanymi do przeszczepów szpiku i w leczeniu białaczek, których ministerstwo nie umieściło na liście leków refundowanych. Zresztą może się okazać, że niedługo w ogóle nie będzie można umieszczać żadnych nowych leków na tej liście, ponieważ członkowie Rady Przejrzystości (nazwy takich gremiów musi wymyślać jakaś Najwyższa Rada Nazewnictwa), opiniujący takie leki, stwierdzili, że za frajer robić nie będą. Jestem w stanie uwierzyć, że to wszystko wynika jedynie z głupoty, nieróbstwa i niekompetencji odpowiednich urzędników. Ale dyscyplinarne zwolnienie 64-letniej sekretarki, która chciała jeszcze przepracować rok przed przejściem na emeryturę przeprowadzone w taki sposób, że nawet będąca propagandową tubą PO Gazeta Wyborcza postanowiła wziąć ją w swoją obronę, sprawiło, że zmieniłem zdanie.
Wszyscy znamy te stare, zasiedziałe w jakiejś instytucji sekretarki, które przetrwały kadencje wielu kolejnych szefów. To one najlepiej znają biuro, wiedzą jak wszystko w nim funkcjonuje, znają również sekrety i słabości innych pracowników. Czasem można odnieść wrażenie, że to one rządzą. Jeżeli szef dobrze się dogaduje z taką panią, to instytucja żegluje pewnie jak wojenna fregata po wzburzonych wodach biurokracji, a najważniejszy gabinet przypomina niezdobytą twierdzę, bronioną przed niechcianymi petentami przez wzbudzającą przerażenie lwicę. Jeżeli jednak współpraca układa się źle, to nikt z nas nie chciałby się znaleźć w skórze takiego szefa. Zwolnienie takiej pani jest praktycznie niemożliwe, więc gdyby sytuacja miała miejsce w innym momencie, uznałbym, że tym razem dzięki sprytnemu manewrowi wyprowadzić w pole postrach biura. Ale jeżeli dzieje się to w czasie, kiedy lider Platformy stara się przekonać (dość niemrawo zresztą) naród do przedłużenia wieku emerytalnego, opozycja rzuca się na tą propozycję jak wygłodniałe tygrysy na nieznającą życia, małoletnią sarenkę (chyba jakieś sarenki żyją tam, gdzie tygrysy?) i wszystko natychmiast trafia do mediów, to wyraźnie widać, że jest to działanie celowe. Pierwsze wyjaśnienie, jakie mi przyszło do głowy, było takie, że przeciwnikom Platformy udało się ulokować w resorcie zdrowia propagandową piątą kolumnę, która robi wszystko, żeby podważyć zaufanie społeczeństwa do rządu w ogóle i Premiera w szczególności. Uradowany faktem wykrycia pierwszego spisku w swoim życiu miałem już ruszyć w Polskę, by na tajnych kompletach w prowincjonalnych domach kultury odkrywać tą Prawdę przed osamotnionymi we wrogim żywiole zwolennikami Platformy. Oczyma duszy widziałem już, jak rzucają się na mnie reakcyjne media w rodzaju Radia Maryja lub niezależnej.pl, przed którymi w ostatniej chwili ratują mnie światli dziennikarze Wyborczej, TVN oraz Tomasz Lis z Moniką Olejnik na spółkę.
Niestety wizję tę zmąciło mi inne możliwe wyjaśnienie. Otóż nie jest to spisek wrogich sił, ale celowe działanie naszego rządu, który postanowił za dramat społeczno-polityczny "Trud Platformersa" zdobyć zaszczytną nagrodę Złotej Maliny. Trudno nie podziwiać tak wytrwałego dążenia do godnego szacunku celu, lecz moim zdaniem autorzy grzeszą zbytnią ostrożnością. Zamiast przeintelektualizowanego dzieła szkoły moralnego niepokoju można było stworzyć epicki fresk na miarę "Ogniem i mieczem" Jerzego Hoffmana, albo przynajmniej samurajskich filmów Kurosawy lub "Aleksandra Newskiego" Siergieja Eisensteina. Mając za głównego bohatera kogoś, kto przed kamerami telewizji potrafi zwyczajnie mówić, a nie przemawiać jak większość polityków, można było pokazać jego drogę od zatroskanego stanem państwa człowieka do męża stanu ratującego ojczyznę. Niestety zmarnowano taką szansę - przez błędy w obsadzie, niekonsekwencje scenariusza i kiepskie wykonanie.
Wszyscy znamy te stare, zasiedziałe w jakiejś instytucji sekretarki, które przetrwały kadencje wielu kolejnych szefów. To one najlepiej znają biuro, wiedzą jak wszystko w nim funkcjonuje, znają również sekrety i słabości innych pracowników. Czasem można odnieść wrażenie, że to one rządzą. Jeżeli szef dobrze się dogaduje z taką panią, to instytucja żegluje pewnie jak wojenna fregata po wzburzonych wodach biurokracji, a najważniejszy gabinet przypomina niezdobytą twierdzę, bronioną przed niechcianymi petentami przez wzbudzającą przerażenie lwicę. Jeżeli jednak współpraca układa się źle, to nikt z nas nie chciałby się znaleźć w skórze takiego szefa. Zwolnienie takiej pani jest praktycznie niemożliwe, więc gdyby sytuacja miała miejsce w innym momencie, uznałbym, że tym razem dzięki sprytnemu manewrowi wyprowadzić w pole postrach biura. Ale jeżeli dzieje się to w czasie, kiedy lider Platformy stara się przekonać (dość niemrawo zresztą) naród do przedłużenia wieku emerytalnego, opozycja rzuca się na tą propozycję jak wygłodniałe tygrysy na nieznającą życia, małoletnią sarenkę (chyba jakieś sarenki żyją tam, gdzie tygrysy?) i wszystko natychmiast trafia do mediów, to wyraźnie widać, że jest to działanie celowe. Pierwsze wyjaśnienie, jakie mi przyszło do głowy, było takie, że przeciwnikom Platformy udało się ulokować w resorcie zdrowia propagandową piątą kolumnę, która robi wszystko, żeby podważyć zaufanie społeczeństwa do rządu w ogóle i Premiera w szczególności. Uradowany faktem wykrycia pierwszego spisku w swoim życiu miałem już ruszyć w Polskę, by na tajnych kompletach w prowincjonalnych domach kultury odkrywać tą Prawdę przed osamotnionymi we wrogim żywiole zwolennikami Platformy. Oczyma duszy widziałem już, jak rzucają się na mnie reakcyjne media w rodzaju Radia Maryja lub niezależnej.pl, przed którymi w ostatniej chwili ratują mnie światli dziennikarze Wyborczej, TVN oraz Tomasz Lis z Moniką Olejnik na spółkę.
Niestety wizję tę zmąciło mi inne możliwe wyjaśnienie. Otóż nie jest to spisek wrogich sił, ale celowe działanie naszego rządu, który postanowił za dramat społeczno-polityczny "Trud Platformersa" zdobyć zaszczytną nagrodę Złotej Maliny. Trudno nie podziwiać tak wytrwałego dążenia do godnego szacunku celu, lecz moim zdaniem autorzy grzeszą zbytnią ostrożnością. Zamiast przeintelektualizowanego dzieła szkoły moralnego niepokoju można było stworzyć epicki fresk na miarę "Ogniem i mieczem" Jerzego Hoffmana, albo przynajmniej samurajskich filmów Kurosawy lub "Aleksandra Newskiego" Siergieja Eisensteina. Mając za głównego bohatera kogoś, kto przed kamerami telewizji potrafi zwyczajnie mówić, a nie przemawiać jak większość polityków, można było pokazać jego drogę od zatroskanego stanem państwa człowieka do męża stanu ratującego ojczyznę. Niestety zmarnowano taką szansę - przez błędy w obsadzie, niekonsekwencje scenariusza i kiepskie wykonanie.
Zawsze czytam Twoje wpisy z ciekawością, zgadzam się ze znakomitą większością tez w nich zawartych. Z tego przeczytałem tylko akapit. Twoje sformułowanie, że przeciwko ACTA wystąpili złodzieje własności intelektualnej wskazuje na kompletny brak znajomości tematu. Wpadnij na piwo wreszcie to podyskutujemy sobie na ten temat, w ramach resocjalizacji poszczuję Cię psem i fretkami :-)
OdpowiedzUsuńPablo.
Też jestem złodziejem własności intelektualnej, choć na emeryturze (wyjaśnienie tutaj: http://kolegamaupa.blogspot.com/2012/03/prawo-autorskie-okiem-zosliwego-zgreda.html), zbierałem również podpisy pod wnioskiem o referendum. I jako taki nie boję się powiedzieć prawdy: tą całą wolność w internecie mam w d....użym poważaniu. Chodzi mi tylko o prawo do nieskrępowanego ściągania z sieci amerykańskich filmów klasy D, ponieważ jedyny sens mojemu życiu nadaje oglądanie rozebranych cycatych blondynek i okładających się po ryjach mięśniaków.
UsuńA jeżeli chodzi o szczucie fretkami, to propozycja bardzo kusząca - uwielbiam mieć pokąsane stopy :). Na pewno zgłoszę się, jak tylko skończymy kurs żeglarski.
No widzisz, nadal wychodzi, że nie zgłębiłeś tematu ACTA, ściąganie filmów to tylko jedna strona medalu, druga wygląda zdecydowanie gorzej, weźmy pod uwagę np. Wycofanie z rynku wszelkich zamienników części rowerowych, motocyklowych czy samochodowych... Tylko ASO, idąc dalej tym tokiem rozumowania, wyobraź sobie jakie zrobi się złomowisko na naszych drogach... ludzie będą naprawiać samochody na super glue, power tape i sznurek... jak w Indiach :P
OdpowiedzUsuńPablo
Wbrew pozorom zdaję sobie sprawę, że nie chodzi tylko o internet i ściąganie filmów. Między innymi zadałem sobie trud zapoznania się z samym tekstem ACTA, częścią materiałów ze strony MAC (http://mac.gov.pl/wyniki-wyszukiwania/?q=acta) oraz dość uważnie śledziłem dyskusję na ten temat (m. in. tutaj: http://prawo.vagla.pl/search/node/acta). Tylko nie wszystko mieści się w konwencji, jaką trochę ze względu na swój charakter, a trochę z powodu braku czasu przyjąłem dla tego bloga. Poważnie na większość tematów, które poruszam już ktoś się zwykle wypowiedział, ja staram się doprowadzić pewne zauważone absurdy do skrajności - wolę się z czegoś śmiać, niż się na to wściekać. Stąd stwierdzenie, że przeciwko ACTA protestowali jedynie złodzieje własności intelektualnej.
UsuńNie tylko oni, ale niestety - głównie oni. Dlatego te protesty są tak kontrowersyjne.
UsuńOczywiście dla niektórych ludzie popierający produkcję zamienników to pewnie też złodzieje...
Również z tą szkodliwością "piractwa" dla twórców i producentów "wartości intelektualnych" sprawa jest dyskusyjna: http://di.com.pl/news/44524,0,Hadopi_ogranicza_piractwo_via_P2P_ale_przemyslu_nie_wzmacnia.html
UsuńWydaje mi się, że walka z piractwem służy głównie blokowaniu rozwoju nowych modeli biznesowych opartych na funkcjonowaniu sieci.
A jeżeli chodzi o to, komu nie podobało się ACTA, a także tryb jego negocjowania, to mnie wniosek o referendum jako pierwszy podpisał mój pracodawca - czterdziestotrzyletni biznesmen (fakt, że trochę odleciany :). Może nie wychodziliśmy na ulice, ale też nie podobało nam się to, co się dzieje. I bardziej chodziło nam o to o czym pisał Pablo, oraz o sposób negocjowania porozumienia, niż o to by sobie coś spiracić.
A tak w ogóle, to jestem pełen podziwu dla chłopaków z ReferendumACTA.pl - za zaangażowanie, a przede wszystkim za to, że nie pozwolili się podpiąć pod swoje działania żadnym zawodowym politykom.
Gdyby nie usłyszana dziś w radiu wypowiedź premiera, apelującego o solidarność Polaków trakcie rozgrywek Euro 2012, bo przecież zawsze znajdą się tacy, którzy przeciwko czemuś będą protestować, więc powinni się wstrzymać, to pewnie w końcu nie odniosłabym się do tego posta, bo pisać kolejny raz, że żenada już mi się nie chce. Ale wrodzony (bo chyba nie uczyli się tego na jakichś kursach?) talent do spektakularnych akcji antyautopromocyjnych, którym cechują się politycy rządu to raz. Gdyby strzelali sobie w stopę w sensie dosłownym, a nie metaforycznym to stóp by już nie mieli w ogóle.
OdpowiedzUsuńDwa (ważniejsze): premier rządu, który kompletnie nie liczy się ze zdaniem społeczeństwa, a tak odbieram brak konsultacji podczas podejmowania ważnych decyzji dotyczących albo wszystkich albo konkretnych grup, nie ma prawa nie tylko apelować o solidarność, ale nawet używać tego słowa.
Rzeczywiście sposób komunikowania się obecnego rządu ze społeczeństwem pozostawia delikatnie mówiąc "wiele do życzenia". Mnie jego skuteczność w tej sferze przypomniała ubranie Jacka Kuronia w garnitur w czasie kampanii prezydenckiej. Często wydaje mi się, że rząd zachowuje się wobec społeczeństwa, jak matka małego dziecka, która wie lepiej co dla tego dziecka dobre i nawet nie stara się wytłumaczyć, dlaczego podejmuje takie a nie inne decyzje. Przy czym marnuje przy okazji naprawdę dobrego mówcę, jakim jest Tusk.
UsuńTak. Oni wiedzą, co dla nas będzie dobre. Tylko że zapomnieli, że społeczeństwo nie składa się z dzieci. "Ciemny lud" kota w worku nie kupi.
Usuń