Jak wielu polskich złodziei i piratów (nawet takich na pirackiej emeryturze) obejrzałem sobie niedawno przecudnej urody dyskusję reżyserki z krytykiem (Barbara Białowąs vs. Michał Walkiewicz cz. I i cz. II). O samej "debacie" pisać nie będę, bo świetne jej podsumowanie znalazłem na http://karmeligrzech.blogspot.com/. Nie widziałem również filmu, nie wiem więc, jak oceniać recenzję, która kazała się młodej artystce pochylić z troską nad jakością polskich recenzentów. Spróbuję się zamiast tego podzielić kilkoma skojarzeniami, które przywołała ta sytuacja. Pierwsze, które zapewne nie tylko mnie się nasunęło, dotyczyło serii "Celebrity Deathmatch": rozmowa w redakcji Filmwebu bez problemu mogłaby posłużyć za inspirację do kolejnego epizodu. Drugim było wspomnienie studenckich rozmów sprzed ponad dwudziestu lat, w których chętnie używaliśmy terminu "postmodernizm" (wydaje się, że obecnie bardziej "glamour" jest mówić o "ponowoczesności"), w większości nie rozumiejąc, co to znaczy. I tak sobie pomyślałem, że jeżeli przez ten czas w kulturze nie wydarzyło się nic nowego, to teza o końcu historii okazała się prawdziwa - przynajmniej w odniesieniu do historii sztuki. Potem jednak uświadomiłem sobie, że jako człowiek bardzo prosty, ot taki burak oderwany granatem od rumpla, dalej nie rozumiem czym jest ponowoczesność. W naiwności swej sądziłem, że jeżeli coś jest nowoczesne, to znaczy że jest nowe, aktualne, postępowe. To co dziś jest nowoczesne wyparło, sprawiło że stały się stare i przebrzmiałe rzeczy nowoczesne wczoraj. Jak w takim razie coś może być ponowoczesne? Do mnie przemawia tylko jedno wyjaśnienie, że jest to możliwe, kiedy po "nowoczesności" następuje okres upadku i zacofania.
Zastanawiam się, czy nie jest takim upadkiem pomysł na zrobienie filmu "o filmie, w filmie w ramach filmu", którego główną wartością jest to, kogo i jak cytuje. Idąc dalej tym tropem powinniśmy się wkrótce doczekać obrazu polemizującego z takim, który trawestuje cytaty z kolejnych, składających hołd itd. Kto jest w stanie się w tym połapać? Na pewno nie zwykły "naiwny" odbiorca, którego interesuje akcja, psychologia postaci i strona wizualna, a aluzje i cytaty dodają - o ile zdoła je rozpoznać - dodatkowego smaku. A twórca, który obraża tego widza, twierdząc, że jeżeli nie podoba się jego dzieło, to dlatego, że jest zbyt głupi lub za słabo wykształcony by je zrozumieć, zapomina, że ostatecznie płaci mu właśnie ten widz. Oczywiście nie raz się okazywało, że w sporze z odbiorcą historia ostatecznie przyznawała rację artyście - niestety bardzo często pośmiertnie.
W ten sposób doszedłem do ostatniego skojarzenia: jakieś dwadzieścia lat temu kolega poprosił mnie, bym zastąpił go przez jeden dzień w pracy przy obsłudze wystawy w krakowskim Biurze Wystaw Artystycznych. Całość podzielona była na dwie ekspozycje, jedną w głównej siedzibie, drugą w filii, czyli bliskiej ruiny kamieniczce należącej do biura. Trafiłem właśnie do tej filii, gdzie wystawiano prace powiedzmy "bardziej ponowoczesne". Oczywiście obszedłem ekspozycję, znajdując tam takie dzieła, jak nitka (bodajże fioletowa) rozwieszona w białym pomieszczeniu, czy przyczepiony do sufitu stół z krzesłami, zaś zawartość talerzy przymocowanych do niego miała się kojarzyć z ówczesną polską rzeczywistością. Kiedy natężenie przeżyć estetycznych przekroczyło moją wytrzymałość, przeniosłem swoją uwagę z bezcennych eksponatów na zachowanie ludzi. Pierwsze, na co zwróciłem uwagę, to wściekły artysta, zarzucający przedstawicielowi organizatora wypaczenie, a nawet zniszczenie jego dzieła. Po dłuższej chwili udało się uspokoić wzburzonego twórcę i dowiedzieć, na czym polegał ten niebywały akt wandalizmu. Na szczęście udało się uratować arcydzieło: pracownik BWI przywiózł rowerem marki "Wigry" stary koc, który położył na innym, leżącym obok odrapanego krzesła w jednej z sal. O żeż ku..., nie tylko nie zauważyłem, że to dzieło, ale nawet je sprofanowałem przysiadając na chwilę na krześle. Prawie umarłem ze wstydu - poczułem się jakbym po pijaku napluł w twarz "Monie Lizie", albo nasikał na "Dawida" Michała Anioła.
Wkrótce zacząłem rozpoznawać wśród zwiedzających profanów takich jak ja - wyraz ich twarzy zdradzał, że nie dojrzeli do kontaktu z twórczością wysokich lotów. Co innego profesjonaliści: artyści, historycy sztuki, kulturoznawcy (najczęściej poruszający się w zorganizowanych grupach studenckich z oprowadzającym wykładowcą). Ci bez problemów rozpoznawali wszystkie tropy, trawestacje i źródła inspiracji. To tylko ignorantowi takiemu jak ja, który wcześniej zetknął się z kilkoma z cytowanych dzieł, wydawało się, że ma do czynienia z plagiatem.
Ostatecznie o prawdziwej potędze sztuki przekonała mnie obserwacja pewnej pary. On - prawdopodobnie świeży absolwent, być może nawet asystent na wydziale rzeźby, ona - studentka któregoś z pierwszych lat. Początkowo dzieliła ich klasyczna szkolna odległość - dwa tornistry i trzy kredki. Poświęcili na zwiedzanie naprawdę dużo czasu, podczas którego doświadczony mężczyzna dzielił się zapewne swoją wiedzą z chętną, młodą adeptką, a gdy wychodzili artystyczny nieład ich strojów świadczył o intensywności przeżyć estetycznych. To doświadczenie wyraźnie ich zbliżyło - teraz jego silna, nawykła do dłuta ręka spoczywała pewnie na inspirującej krągłości jej pośladka.
Na szczęście nawet do odbiorcy tak opornego jak ja czasem coś dociera. Z głównej ekspozycji tej samej wystawy pamiętam pewną instalację: dość duży krąg wysypany grubym, białym żwirem, na jego obrzeżach kilkanaście otoczaków pomalowanych lakierem "szary metalic", kilka ekranów, na których leciały jakieś filmiki i trochę muzyki. A efekt taki, że po dwudziestu latach pamiętam swoje zdziwienie, że artyście udało się przy pomocy tych środków stworzyć specjalną, wydzieloną przestrzeń, której przez długi czas nie chciałem opuszczać. Zresztą nie tylko ja dałem się wtedy złapać w pułapkę tej przestrzeni.
Wkrótce zacząłem rozpoznawać wśród zwiedzających profanów takich jak ja - wyraz ich twarzy zdradzał, że nie dojrzeli do kontaktu z twórczością wysokich lotów. Co innego profesjonaliści: artyści, historycy sztuki, kulturoznawcy (najczęściej poruszający się w zorganizowanych grupach studenckich z oprowadzającym wykładowcą). Ci bez problemów rozpoznawali wszystkie tropy, trawestacje i źródła inspiracji. To tylko ignorantowi takiemu jak ja, który wcześniej zetknął się z kilkoma z cytowanych dzieł, wydawało się, że ma do czynienia z plagiatem.
Ostatecznie o prawdziwej potędze sztuki przekonała mnie obserwacja pewnej pary. On - prawdopodobnie świeży absolwent, być może nawet asystent na wydziale rzeźby, ona - studentka któregoś z pierwszych lat. Początkowo dzieliła ich klasyczna szkolna odległość - dwa tornistry i trzy kredki. Poświęcili na zwiedzanie naprawdę dużo czasu, podczas którego doświadczony mężczyzna dzielił się zapewne swoją wiedzą z chętną, młodą adeptką, a gdy wychodzili artystyczny nieład ich strojów świadczył o intensywności przeżyć estetycznych. To doświadczenie wyraźnie ich zbliżyło - teraz jego silna, nawykła do dłuta ręka spoczywała pewnie na inspirującej krągłości jej pośladka.
Na szczęście nawet do odbiorcy tak opornego jak ja czasem coś dociera. Z głównej ekspozycji tej samej wystawy pamiętam pewną instalację: dość duży krąg wysypany grubym, białym żwirem, na jego obrzeżach kilkanaście otoczaków pomalowanych lakierem "szary metalic", kilka ekranów, na których leciały jakieś filmiki i trochę muzyki. A efekt taki, że po dwudziestu latach pamiętam swoje zdziwienie, że artyście udało się przy pomocy tych środków stworzyć specjalną, wydzieloną przestrzeń, której przez długi czas nie chciałem opuszczać. Zresztą nie tylko ja dałem się wtedy złapać w pułapkę tej przestrzeni.
Kiedy zobaczyłam tytuł tego posta, najpierw się zdziwiłam: profana? Może chodziło o laika? Ale nie, tytuł jest celny, bo kiedy pomyślę o nerwowej reakcji pani Białowąs na recenzję czy wściekłości artysty, któremu zepsuto "dzieło" składające się z dwóch koców, to odnoszę wrażenie, że zarówno samych siebie, jak i swoją twórczość owi autorzy traktują jak świętość, której kwestionować, krytykować, a już tym bardziej dotykać nie wolno. Gdybyż jeszcze były tego warte... Ale zapewne ja się nie znam na sztuce nowoczesnej (ani tym bardziej ponowoczesnej) na tyle, aby w ogóle mieć prawo zabierać głos na ten temat. Jako nieco obyty laik zazwyczaj jednak wiem, czy jakieś działo mnie porusza, skłania do refleksji, czy chociażby estetycznie zachwyca oraz z jakimi innymi dziełami mi się kojarzy. A jeśli znajdę w filmie, książce, obrazie cytat, nawiązanie, coś co rozpoznam traktuję to jako dodatkowy bonus. Zapewne takie oczekiwania wobec sztuki też są mało ponowoczesne. Nerwowe emocje autorów tych dzieł mówią mi więcej niż gdybym je widziała: ktoś kto jest pewny, że stworzył coś dobrego, nie musi o tym wszem i wobec krzyczeć i nie wpada w histerię na słowo krytyki. On wie.
OdpowiedzUsuńps. 1. Posta inspirowany dyskusją autorki nie obejrzanego filmu z autorem nie czytanej recenzji to niezły przykład sztuki ponowoczesnej. Nawiązania są? Są. Tylko piszesz zbyt zrozumiale;)
ps. 2. Jeśli sztukę ponowoczesną rozumieć jako patchwork nawiązań, to gdzie jest granica plagiatu?
ps. 3. Opisana parka to dowód, że dzieła zaprezentowane na tej wystawie potrafiły w odpowiednio nastawionych i wyedukowanych widzach wyzwolić bardzo silne emocje ;)
Recenzję przeczytałem, więc nie jestem aż tak "postmodernistyczny" ;), ale coś w tym jest. Podoba mi się zabawa odniesieniami czy konwencjami (wystarczy spojrzeć na górne menu mojego bloga). Cenię sobie więc sobie kogoś, kto potrafi robić coś takiego z ciekawym efektem. Ale dla mnie, jako w miarę wrażliwego, ale zdecydowanie nieprofesjonalnego odbiorcy sztuki liczy się właśnie ten efekt, czyli wrażenie, jakie wywołuje we mnie dzieło. Jeżeli ten efekt zostanie osiągnięty innymi środkami, będzie mi się podobać tak samo. A odkrycie, że zabawa konwencją może dać ciekawy wynik nie jest wcale nowe - wystarczy wspomnieć "Don Kichota".
OdpowiedzUsuńSwego czasu prowadziłem dość ciekawe dyskusje z kolegą architektem. Zauważyłem, że interesują nas zupełnie inne budynki. Ja patrzyłem na to, czy mi się podobają, czy nie, dla niego ważniejsze było, skąd architekt czerpał inspiracje, na kim się wzorował. Z jednej strony pokazywał mi w ten sposób mnóstwo ciekawych rzeczy, ale z drugiej nie chciałbym oglądać codziennie w swoim mieście niektórych realizacji, które wzbudzały jego zachwyt. Chodzi mi właśnie o takie rozchodzenie się opinii profesjonalistów i zwykłych odbiorców, przy czym moim zdaniem często rację mają ci drudzy.
To w ogóle dość ciekawe zagadnienie pt. "kto ma rację". Bo przecież nie istnieje obiektywny punkt odniesienia, który pozwoliłby sprawdzić? orzec? o wartości działa (czy to filmu, czy obrazu, czy budynku). To nie jest kot rasowy, którego można porównać do standardu rasy i na tej podstawie ocenić jego odległość od ideału. W szeroko pojętej sztuce takiego kryterium nie ma. Nie mówię, że to źle, czy dobrze - po prostu nie ma. Nie jest nim nawet (w przypadku dzieł literackich) tak zwana poprawność językowa, bo przecie literatura to także zabawa językiem.
OdpowiedzUsuńI tak się zastanawiam się, czyja opinia byłaby tu najważniejsza (najbardziej kompetentna? - i też problem, bo jak oceniać kompetentność tejże?). Upraszczając, doszukałabym się trzech źródeł takiej oceny, każde ze swoimi wadami i zaletami. Opinia autora o dziele? Niekoniecznie - patrz np. film "Kac Wawa". Opinia krytyka lub recenzenta? Niekoniecznie - casus Van Gogha. Opinia publiczności (czyli widzów, czytelników)? Ryzykowne - bo to gusta publiki i zapotrzebowanie tłumu uczyniły celebrytką Jolę Rutowicz, doprowadziły do sukcesu tabloidów i popularności "jeleni na rykowiskach". W ogóle, ciekawy temat.
Myślę, że o "racji" można mówić w tym kontekście jedynie patrząc z perspektywy czasu. Van Gogh próbę czasu przetrwa, Jola Rutowicz raczej nie. Problemem z takiej perspektywy stają się tylko "jelenie na rykowisku" - ich "nieśmiertelność" zdaje się wskazywać na to, że są jednak sztuką wysokich lotów ;)
OdpowiedzUsuńJak się dowiedziałam z najnowszego numeru "Polityki" z tymi "jeleniami na rykowisku" sprawa nie jest tak prosta, jakby się mogło wydawać. Zwłaszcza jeśli takiemu obrazowi z jeleniami nada się tytuł "bez tytułu", to może zostać sprzedany za 160 000 PLN.
OdpowiedzUsuńO, zobacz:
http://rynek-sztuki.pl/index.php/2011/obraz-agaty-kleczkowskiej-sprzedany-za-160-000-zl/