Jako że wiosna w pełni (znaczy: o poranku lód pęka pod kołami, a rękawiczki nie przymarzają do kierownicy), to do pracy jadę rowerem. Po drodze kilka bliskich spotkań z pieszymi - na szczęście obyło się bez spotkania trzeciego stopnia. Pierwsze w mojej ulubionej okolicy szpitala MSW na Wołoskiej: dwóch panów stojących i gadających na środku ścieżki rowerowej, a kilka metrów dalej radośnie truchtająca paniusia w futerku. Ponieważ staram się wyciągać wnioski z popełnionych błędów, zwalniam i z daleka trąbię. Niech się chociaż odwrócą, żeby widzieli że jadę i nie wleźli mi w ostatniej chwili pod koła. Niestety moja nowa trąbka wcale nie brzmi tak przeraźliwie, jak mi się zdawało. Goście olewają mnie zupełnie, a miłośniczka futer łaskawie zwraca głowę w moją stronę w chwili, kiedy ją wyprzedzam. Po poprzednich doświadczeniach rezygnuję z ciągot pedagogicznych - po pierwsze jestem już spóźniony do pracy i nie mam czasu na jałowe dyskusje, a po drugie jest troje na jednego - jeszcze wpierdol dostanę i znów będę musiał lecieć na SOR.
Ponieważ jeden z kolesi wygląda na takiego, który zwykle porusza się po mieście samochodem, zaczynam się zastanawiać, jak by zareagował na pieszego włażącego mu pod koła. Myślę, że z wiąchy jaką by go poczęstował, sam mógłbym się nauczyć kilku nowych wyrażeń. Chyba miałem wśród przodków jakichś Cyganów, po których odziedziczyłem zdolności wróżbiarskie: kawałek dalej, skręcając z Miączyńskiej w Maklakiewicza, natykam się na dwóch takich inteligentnych inaczej. Zapychają sobie środeczkiem jezdni, ciągnąc za sobą eleganckie walizki na kółkach. Wiadomo, walizeczkę ciągnie się lepiej po asfalcie, niż po chodniku z kostki. A samochody? A co ich to obchodzi.
Droga powrotna również okazuje się interesująca. Wzdłuż Maklakiewicza idzie sobie chodnikiem grupka młodych ludzi. Naraz jeden wyskakuje na jezdnię tuż przede mnie. Oczywiście spojrzenie za siebie, czy coś nie jedzie jest zupełnie zbędne. Ostre hamowanie i trąbka - młodzieniec, znów nie oglądając się za siebie, powoli wraca na chodnik. Do kolejnego spotkania dochodzi na Wołoskiej. "Ostra trzydziecha", z obowiązkową komórą przy uchu, trawersuje pusty deptak i włazi prosto na ścieżkę. Znowu trąbka i tym razem też udało się wywołać jakąś się reakcję: oburzenie, że przeszkadzam w rozmowie.
Po powrocie do domu krótkie obliczenie: droga tam i z powrotem to trochę poniżej 14 km, spotkykam 7 "wędrowców", czyli wychodzi średnio jeden na dwa kilometry. Ciekawe, czy to norma, czy to ja mam takie szczęście. Żeby było śmieszniej, tam gdzie poruszam się ciągami przeznaczonymi głownie dla pieszych - np. kiedy przecinam Pola Mokotowskie, to przechodnie zwracają znacznie większą uwagę na rowery, schodzą z drogi, mimo że mogę ich spokojnie ominąć, przytrzymują pieski, wymieniamy się uśmiechami...
Ja rozumiem, że są ludzie, którym nie udało się osiągnąć nic istotnego w życiu. Oni również chcieliby wygrać jakąś nagrodę - choćby Nagrodę Darwina. Ale czy nie mogliby na przykład rzucić się z okna? Wtedy nie narażaliby nikogo innego. A na razie zastanawiam się, co mógłbym dokupić do roweru, żeby dotrzeć do takich takich lemingów. Wyszło mi, że najlepsza byłaby szpicruta - krzywdy nią nie zrobię, ale uwagę zwrócę na pewno.
Nagrodę Darwina otrzymuje się pośmiertnie. Nie ma co się angażować w pomaganie delikwentom zainteresowanym zostaniem laureatami. Koszty! ;)
OdpowiedzUsuńChciałbym tylko, żeby nie angażowali mnie swoje próby zdobycia tego cennego trofeum. Swoje zapotrzebowanie na adrenalinę zaspokajam innymi sposobami.
OdpowiedzUsuń